1 grudnia 2012

taka tam, historyjka od siedmiu boleści...


Nie mam ciekawych wspomnień jako dzieciak, serio. Ale wcale nie zamierzam się teraz nad sobą roztkliwiać i pieprzyć o tym, jakie to ja miałem zjebane dzieciństwo, czy coś w tym stylu... bo przecież miałem ten dach nad głową, oboje rodziców, jakieś swoje pasje, chodziłem też do szkoły, miałem masę znajomych i w ogóle.
Fakt, że z domu mam akurat najmniej do wspominania, bo jak byłem mały, to ojciec pokazywał się naprawdę rzadko, ciągle był w jakichś delegacjach, a że matka nie potrafiła mi jakoś ciekawie zorganizować czasu, to uciekałem z domu i resztę dnia spędzałem na zabawie z kolegami.
Z czasem zaczynało robić się ciekawiej. Kiedy miałem jakieś jedenaście lat, ojciec przestał już pojawiać się w domu od czasu do czasu, tylko był w nim dzień w dzień, co dla mnie z początku wydawało się fajne, bo ubzdurałem sobie, że będzie okazywać mi swoje zainteresowanie, porobimy coś wspólnie, jak inni chłopcy ze swoimi ojcami, jednak się przeliczyłem, bo mój tata wolał wgapiać się bezmyślnie w telewizor i popijać przy tym piwo. Tak więc znów wybywałem, bo nie czułem się w ogóle potrzebny. Matkę widziałem najczęściej siedzącą w kuchni i płaczącą tam po cichu. Przez dość długi czas nie miałem pojęcia dlaczego. Gówno mogłem wiedzieć, jako dzieciak, który wolał szlajać się po okolicy, zamiast chociaż raz usiąść z tą kobietą i spytać, co jej jest i czemu się smuci. Zapytałem o to dopiero w wieku czternastu lat, czyli cholernie późno. Otrzymałem wtedy jakąś zbywającą gadkę, ale wreszcie zacząłem się domyślać co jest grane. Siniaki na jej rękach i podpuchnięte oczy przestały być dla mnie niezauważalne. Ojciec ją tłukł, to było jasne, zresztą ja sam nieraz dostałem od niego po mordzie i to najczęściej bez powodu, ale przecież dla mnie, przez długi okres czasu, to wydawało się jakąś dziwaczną normą i mówię całkiem serio. Może dlatego, przez kolejny rok nic z tym nie robiłem, pozwalałem temu facetowi na znieważanie mojej matki, bo wcale nie uśmiechało mi się stawać w jej obronie, skoro ona za każdym razem ze łzami w oczach wybaczała mu kolejne takie akcje. Dopiero, kiedy zebrałem się w sobie i jednemu z lepszych kumpli opowiedziałem częściowo, jak to u mnie wygląda i gdy zobaczyłem jego minę, to dotarło do mnie, że to wszystko, to jakiś pierdolony cyrk i powinienem spierdalać czym prędzej i byle dalej.
Pamiętam, że po tej rozmowie nie wracałem do domu przez kolejne pięć dni. Spałem u tego kumpla, a jego matki - tak, miał dwie matki - jakoś mnie ogarnęły i ugościły mnie w swoim domu z radością. Do siebie wróciłem w nocy, głównie nastawiony na to, żeby nawiać gdzieś dalej. Miałem już nawet plan. Ale jak zobaczyłem zaryczaną i nieźle poturbowaną matkę, kolejny raz siedzącą w tej jebanej kuchni, jakby nie mogła sobie znaleźć innego miejsca, coś mnie powstrzymało. Posiedziałem tam z nią praktycznie do rana, nic nie mówiąc. Ojciec leżał w tym czasie w salonie, najebany w cztery dupy i nie mógł mieć pojęcia o tym, że wróciłem. Zaproponowałem jej więc wypad razem ze mną i o dziwo, w tamtej chwili nie uważałem tego za totalnie głupi pomysł. Dziś bym nie wypalił z czymś takim, bo zwyczajnie nie znalazłbym dla niej miejsca w swoim pokręconym życiu. Jednak ona wolała sobie wierzyć w to, że ojczulek rzuci picie i przestanie nią pomiatać... ale mnie nie próbowała nawet zatrzymywać. Chyba cieszyła się, że mam zamiar opuścić dom, pomimo tego że byłem jeszcze niepełnoletni. Dziwne, co? No, nieważne. Spakowałem swoje graty, a że nie miałem tego tak wiele, to z pomocą Curtisa - tego wspaniałego kumpla od dwóch matek - przeniosłem się do niego w moment. To wszystko było takie nielegalne i popieprzone do granic możliwości, ale czułem, że tak to już musi być i tyle. Obydwaj skończyliśmy szkołę średnią jakimś cholernym cudem i z czasem założyliśmy pierwszą kapelę. To było coś! I to chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że nie warto oglądać się za siebie, tak więc puściłem w niepamięć wszystko co działo się wcześniej i zacząłem żyć tą przysłowiową chwilą. Moje życie stało się jedną, wielką imprezą. Tyle, że nie mogło być wiecznie tak kolorowo. Wreszcie przyszedł czas na to, żeby nasz zespół się rozwalił i każdy musiał pójść w swoją stronę. Grałem wtedy jeszcze na basie, ale i tak wreszcie dorobiłem się swojego pierwszego elektryka, bo doszedłem do wniosku, że nie warto się ograniczać i dzięki temu udało mi się zahaczyć w innej, rozkręcającej się kapeli. Mniej więcej wtedy pożegnałem się z Curtisem i podziękowałem jego matkom za dach nad głową. Następnie tułałem się tak z koncertu, na koncert, pomieszkując losowo u każdego z członków zespołu i to też było świetne, chociaż wcale nie dorobiliśmy się większego sukcesu, niż S!ck, w którym Curtis przez długi czas siedział za garami.
Miałem już ze dwadzieścia jeden lat, kiedy stwierdziłem, że chcę czegoś więcej, niż takie tam granie w okolicznych barach. A że nasz zespół i tak zdychał już od dłuższego czasu z braku weny i chęci kogokolwiek, to zgarnąłem wokalistę i zaproponowałem mu wypad gdzieś w cholerę drogi stąd. Takie swoiste rzuć wszystko i nie próbuj mnie wystawić. Akurat z Colinem byłem najbardziej zżyty, ale też nie chciałem, żeby jego wokal się zmarnował, a miałem dziwne przeczucie, że razem się jeszcze wybijemy. No i tak zwinęliśmy swoje manatki i praktycznie z miejsca wyruszyliśmy do Nowego Jorku, bo taki był losowy wybór. Kawał drogi, nie ma co, ale taki był plan. Głupi traf chciał, żebyśmy po drodze trafili na świetnego basistę - kto jak kto, ale ja się na tym znam najlepiej! - więc do skompletowania nowego zespołu potrzebowaliśmy jeszcze tylko perkusisty i ewentualnie jeszcze jednego gitarzysty. Te dwie osoby znalazły się niedługo po tym, jak dotarliśmy z Colinem na miejsce i zdążyliśmy się nawet względnie zadomowić. To było naprawdę zajebiste uczucie i coś nie do opisania, tak fajnie się dograć z innymi ludźmi i dzięki temu móc stworzyć coś nowego. Mogę przyznać się bez bicia, że to było takie moje małe marzenie, które wraz z powstaniem Damn Loud Band zaczęło się spełniać. Ruszyliśmy z zespołem pełną parą, Colin głównie zajmował się tekstami, a muzyka przychodziła sama. Kilkanaście koncertów w okolicy i już zyskaliśmy pierwszych fanów. Pierwszą płytę wydaliśmy gdzieś po roku, na własną rękę. Dopiero później, na jakiejś imprezie, pojawił się ktoś, kto miał wtyki w wytwórni muzycznej i tak to się zaczęło już bardziej na serio. W międzyczasie poznałem kogoś, kto obecnie jest dla mnie cholernie ważny. No, ja po prostu wiem, że to nie jest żadna głupia przygoda na jakiś czas, bo naprawdę chcę to ciągnąć i tyle. Ja mówię do niego Michael, bo połamałbym sobie język, gdybym chciał zwrócić się do niego jego imieniem w ojczystym języku, a jest Rosjaninem... dla mnie to raczej niewykonalne, a on się śmieje, kiedy już wypalę z jakimś zdrobnieniem, które też nie brzmi tak, jak powinno. Jesteśmy ze sobą już jakiś czas, zdążyliśmy nawet ze sobą zamieszkać... to znaczy ja zwaliłem mu się ze wszystkim na głowę, ale jakoś to przeżył. Czasami aż ciężko mi przyznać przed samym sobą, że dom Michaela, to ten pierwszy, w którym chce mi się przebywać. Chociaż wiadomo, że czasem nie mogę, bo szykuje się jakaś trasa, albo po prostu imprezowy wypad z chłopakami z zespołu. Nie zamierzam rezygnować z dotychczasowego trybu życia, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że powinienem chociaż trochę przystopować, chociażby ze względu na swój stan zdrowia. Mam cukrzycę. Nie wiem od kiedy dokładnie, bo to Michael wychwycił kilka objawów i zaciągnął mnie do lekarza. I tak to właściwie wyglądało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz